Jedna mała śrubka.



Dawno nie pisałem, raczej częściej nie będzie bo czasu raczej nie wiele, ale w szkole zmusili mnie do napisania eseju nt. niezawodności  Wiąże się to troszkę z moją ostatnią wyprawą więc wrzucam. 



Jeszcze nie tak dawno od aparatu fotograficznego nie wymagało się wiele. Aparat miał tylko przenieść światło przez obiektyw na błonę światłoczułą. Wywołaniem filmu zajmowali się później profesjonaliści. Wraz z postępem technicznym miejsce filmu zajęła światłoczuła matryca była to największa innowacja w zakresie fotografii od czasów zastosowania filmu światłoczułego na rolce. Dzięki zastosowaniu elektroniki aparaty stały się prostsze w obsłudze, tańsze i bardziej dostępne. Dzięki elektronice możliwe stało się nawet wyeliminowanie skomplikowanych i przez to bardziej narażonych na uszkodzenia mechaniczne obiektywów w konstrukcjach przeznaczonych do użytku w nawet tak ekstremalnych warunkach jak głębie oceanów. Mimo to fizyki nie da się oszukać i na razie nawet najbardziej zaawansowane matryce na ogół muszą być wspierane przez obiektywy. Tylko dzięki optyce można zrobić zbliżenie (zoom) bez utraty jakości. A właśnie zoom (obok megapikseli matrycy) jest koniem pociągowym marketingu w segmencie aparatów kompaktowych. Czego oprócz zoomu wymaga się od aparatów właśnie przez elektronikę wymagania stały się dużo większe. Teraz aparat ma być łatwy w obsłudze, robić nieporuszone zdjęcia nawet podczas jazdy na byku, ostatnio doszedł nawet wymóg kręcenia filmów i to najlepiej w jakości HD. To wszystko oferują obecne na rynku nawet najtańsze  konstrukcje.  Bierzemy więc aparat idziemy na spacer i rozbestwieni brakiem ograniczenia 36 klatek filmu cykamy co minutę a to ptaszka, a to motylka, a to rozbawione dziecko. Niestety  elektronika ma jedną podstawową wadę wymaga prądu więc okazuje się że po zrobieniu 100 zdjęć kończy się bateria. Bez tego nie zrobimy nic, a przecież przed nami jeszcze tyle ciekawych ujęć. Taki scenariusz jest dość powszechny, duże wyświetlacze pokazujące od razu wynik naszych prac nawet w ostrym słońcu i duże zoomy napędzane przez silniczki elektryczne wysysają energię z litowo jonowych ogniw szybciej  niż wampir  krew dziewicy.
Jestem maniakiem fotografii oraz wypraw motocyklowych i nie wyobrażam sobie że mógłbym pojechać na drugi koniec świata i zostać bez aparatu tylko z powodu braku możliwości naładowania akumulatora. Na moją pierwszą podróż dookoła morza czarnego  zabrałem ze sobą sprytnego megazooma (zaawansowany kompakt) z zapasowym akumulatorem. Ładowanie akumulatorów w warunkach kiedy rzadko kiedy śpi się pod dachem nie jest jednak zadaniem łatwym więc liczbę zdjęć trzeba było redukować. Mało tego kiedy na każdym postoju szuka się kontaktu może skutkować tym że zapomni się ładowarki. W moim przypadku tak się oczywiście stało i musiałem wracać 50 km. na kemping. Koniec końców jednak udało się przejechać 10 000 kilometrów i nie zgubić ani ładowarki ani akumulatorów, za to udało się zrobić setki zdjęć i nakręcić film w jakości full HD który nawet poszedł w telewizji.
Po wyprawie do pracy zakupiłem lustrzankę z wyższej półki i ... znikł problem ładowania. Dzięki temu że do zoomowania używam mięśni a nie elektrycznych silniczków zyskałem szybkie, dokładne zbliżenia i setki zdjęć bez ładowania. To naprawdę był skok jakościowy wart 4 krotnej ceny dobrego kompakta. Cena nowego aparatu z przyjemnym obiektywem była ogromna 5000 zł. ale w ręku czuło się tą jakość, niezawodność (?) po prostu kawał porządnego żelastwa. W sumie prosta budowa przypominała mi niedościgniony wzór niezawodności w postaci kałacha który strzela nawet utytłany w błocie i przejechany przez czołg. To podobieństwo potęgowała szybkostrzelność 6 klatek na sekundę, czasami naprawdę czułem się jak żołnierz ciągnący do wroga pełnym magazynkiem z tą tylko różnicą że ja bliskich utrwalałem na wieczność zamiast ich pozbawiać życia.
Minął rok poznałem aparat dokładnie a kolejną podróż zaplanowałem na legendarny Norkapp  za koło podbiegunowe. Ciężkie warunki, częsty deszcz w rejonie do którego zmierzaliśmy spowodował że bałem się ze sobą zabrać sprzęt za 5000 zł. Przecież wystarczy że motocykl się przewróci i będę 5000 w plecy. Próbowałem pożyczyć od kogoś jakiś tańszy aparat jednak okazało się jest sezon urlopowy i wszyscy potrzebują swoje aparaty mieć przy sobie. Z mieszanymi uczuciami pojechałem ze swoim "kałachem". Kilka razy zmókł, troszkę zaparował, ale przez całą podróż nie było żadnych problemów. Do tego dwa akumulatory wystarczające na zrobienie 2000 zdjęć zdjęły mi jeden problem z głowy, nie trzeba już było codziennie szukać kontaktu. Nic co dobre nie trwa jednak wiecznie. Po dwóch tygodniach jazdy obiektyw zaczął szwankować, czasami nie ostrzył na bliskich odległościach, czasami nie chciał się do końca schować. Ale lepiej lub gorzej zdjęcia dało się zrobić, do czasu. Jednym z naszych głównych celów było spotkanie się z człowiekiem prowadzącym klub motocyklowy dla niepełnosprawnych motocyklistów. Chcemy zrobić coś takiego w Polsce więc szukamy różnych kontaktów, wymyśliliśmy że nagramy z nim wywiad i korzystając ze znajomości w telewizji rozreklamujemy troszkę naszą idee. Niestety zgodnie z prawem Murphego tego dnia obiektyw kompletnie odmówił posłuszeństwa. Koniec końców udało się ustalić że w obiektywie odkręciła się jedna ze śrubek i to ona blokuje resztę mechanizmów. Krótka operacja rozbierania obiektywu na stole w Mc. Donaldzie sprawiła że aparat zaczął działać "jako tako".
Po powrocie do Polski zareklamowałem obiektyw, pan w serwisie od razu powiedział że obiektyw był rozbierany i nie podlega naprawie gwarancyjnej. Na nic zdały się kłótnie i odwoływanie sie do kierowników serwisu i marketingu. Tłumaczyłem że człowiek nie po to kupuje sprzęt za cenę samochodu żeby będąc na krańcu Europy nie móc z niego skorzystać. Tłumaczę że nie miałem innego wyjścia jak nie odręcić jednej soczewki i usunięcia blokującej śrubki. Pan był nieugięty, przyjął aparat do ekspertyzy, zaznaczył jednak że narprawa raczej będzie płatna. Zdążyłem się z tym pogodzić, starałem się nie martwić i myślałem sobie że może jak w serwisie rozkręcą i skręcą wszystko zgodnie z regułami sztuki wszystko będzie po staremu, w końcu tam się tylko odkręciła jedna mała śrubka. Kilkanaście dni później dzwoni do mnie pani i informuje że: reklamacja nie została uwzględniona a naprawa kosztuje 800 zl. To prawie połowa ceny obiektywu, a za 1000 zł. mozna kupić taki sam sprawny używany obiektyw na allegro. Załamałem się.
Okazało się że niezawodność nie zawsze idzie w parze z ceną. Pomimo że kupiłem sprzęt 4 krotnie droższy, będący tylko o jedną półkę niższej od konstrukcji w pełni profesjonalnych okazało się że w momencie kiedy sprzętu potrzebowałem najbardziej, odmówił on współpracy.
Cała historia ma jednak happy end, po dostarczeniu obiektywu z serwisu okazało się że wszystko działa normalnie, pytanie dlaczego serwis krzyknął 800 zł?


Komentarze

Popularne posty